Oczywiscie ze Bowie.
Nieporownywalnie ciekawszy i znacznie bardziej progresywny dorobek.Bowie wyprzedzal niemal kazdą mode czy trend o przynajmniej 2-3 lata.“Zwolnil” nieco w latach 80-tych ale to juz niczego nie zmienialo…
Presley tak na serio,moze byc traktowany do mniej wiecej 1962 roku czyli do wyjscia z wojska i jeszcze troszke.Potem az do konca zycia nagral praktycznie jedna,dzisiaj prawie niedostepną plyte z bluesem i rnb rodem z Memphis…Reszta to sciezki dzwiekowe z malo ciekawych lub wrecz glupich filmow lub albumy koncertowe z Las Vegas.
Zakonczyl sie wplyw na cokolwiek,pozostala dość chwytliwa legenda.Najwieksza bzdura pozostaje nazywanie go “krolem” rock and rolla.Na krola popu czy pieśni a’la Sinatra.moznaby sie jeszcze zgodzic ale rocka and roll skonczyl sie wraz z albumem,świetnym zresztą,“Elvis Is Back” czyli w 1961.
To może i ja kogoś “zaproponuję”: Kornel Makuszyński (ur. 8 stycznia [1884]
i jego niezapomniane dzieła:
"Menu nasze obiadowe w jednej z pierwszych restauracji miasta, gdzie nam, Bóg wiedzieć raczy dlaczego, udzielano jeszcze kredytu, składało się z talerza ciepłej wody, pachnącej ścierką do zmywania talerzy, na wodzie zaś tej, jak złote medale za waleczność jedzącego, pływały trzy albo cztery łojowe oka. Drugie danie stanowił stary kalosz (…) pływający w sosie przyprawionym przez trzy czarownice z “Mackbeta”, w sosie ciągnącym się tragicznie jak nasze życie, kleistym jak małżeństwo, żółtym jak zawiść, zawiesistym jak żydowski chałat. Deseru nie używaliśmy, uznając go za wymysł arystokracji*.
Kto zgadnie z jakiego to dzieła?
Nie, sprawdzilam przy duzym udziale wujaszka google - nie czytalam, moze ktos czytal i bedzie pamietal? Taki wlasciciel sfilcowanego tygrysa na przyklad.