Była połowa lat 80-tych.
Dla mnie,bardzo zniechęcająca muzycznie.Czas gdy U2 ratowało codzienność…
Czasem odzywali się weterani,był ni z gruchy,ni z pietruchy,Marillion…Ale to nie było to by usiąść wieczorem i poświęcić uwagę.Z pasją czy namiętnością…
Brakowało czegoś co mogło uwodzić,fascynować z jakiegokolwiek powodu…
Oczywiści fani metalu myśleli [nie bez racji!] inaczej.
Na mnie metal działał średnio.Moze poza Megadeth.A new romantic jako ruch,częściej odrzucał niż interesował…
I nagle pojawiła się ona.
Córka Nigeryjczyka i Angielki,po prostu pojawiła sie.Weszła na scenę i wszystkim papcie spadły!!!
Ten głos jakby wzięty z letniego wieczoru.Muzyka złamanych serc,porzuconych nadziei,kobiecych smutków…
Jej zespół to nie garnitury.To chłopaki w podkoszulkach,z zawadiackimi kapeluszami.
Tylko ona była jak gwiazda ,przy której reszta to marne cekiny.
A jednak to zabrzmiało.Wypaliło!
Wieczorowa aura,pełna"kosmatych" ,saksofonowych brzmień Stu Mathewmana..
Delikatność Sade…
“Czy to zbrodnia że wciąż Cie kocham?”
Teksty oparte na prostych,czasem najprostszych uczuciach,nie podlegających kosmetyce.
Kilka lat potem,podobnie pisała Beverley Craven…
I pojawiło się pojęcie “kobiecych tekstów”.Nic nowego bo Carole King czy Joni Mitchell napisały tego całe tomy.
Ale to były lata 80-te.Potrzeba było nowego/starego wejścia.Bo czyż Sade nie brzmiała wtedy jak poezja dla tych co kochali jazz o póznej porze?
A i zatańczyć sie chciało…
Takie wspomnienie…