Od razu mówię…
Nie interesują mnie fakty przepisywane z wiki.Daty,rocznice…
Sam pamietam tylko to ze umarł o innej porze roku…
Dzisiaj juz nie trzeba aż takiego uzbrojenia w wiedzę podrecznikową.Wszystko jest pod ręką,czyż nie?
Chodzi o coś innego…
Kupilem dzisiaj dwa albumy Elvisa,jeszcze z lat 50-tych.Ciekawe,przebojowe,świetnie zagrane…I wtedy byl faktycznie królem.On,Johnny Cash czy Carl Perkins…I genialny Chuck Berry…
Ale legendą stał sie praktycznie tylko on.Elvis Aaron…
“Przed Elvisem nie bylo nic…” mawiają cale pokolenia muzyków.Co jest bzdurą do kwadratu i bardzo chetnie odpowiem jesli kogoś to interesuje.
Tutaj jednak…Zapytajmy po prostu!
Kim dla Ciebie byl Elvis [lub jest]?
Jaki ma udział w twym życiu?Jaki wpływ na Ciebie?
Czy prawdą jest ze był “królem rock and rolla”?
Jakim byl aktorem?
Bylo juz na starym forum,wiem…
Ale gdy czytam ze Krawczyk byl polskim Elvisem,wszystko,wraz z żoładkiem,odmawia mi posluszeństwa
I pomyślałem ze odświeżę temat…W końcu ani my,ani czas…Nic nie stoi w miejscu…
Przepadałem za jego początkiem kariery, a później zgłuszyli go Beatlesi. Ale dla mojej św. pamięci Żony, to był niemal cały muzyczny świat. Mogła Go słuchać na okrągło, bez znaczenia, który to przebój.
Taka kolej rzeczy…Tutaj,przez nas widziana…
Ale tam?
Świetna jest ta scena gdy Forest Gump spotyka Elvisa.Jak klucz do Ameryki,lat pozniejszych…
Ja wlasciwie ignorowałem go aż do śmierci…Mialem lat naście i nagle coś mnie"potrąciło".Zaciekawiło a potem nawet zbudziło sprzeciw…
Dzisiaj zbieram jego płyty.Bo to znacznie wiecej niz tylko muza…,
Wiesz, urodziłem się trochę wcześniej, a siła Presleya przybijała się przez żelazną kurtynę.
Radoslaw Piwowarski zrobil kiedys fantastyczny film.Yesterday…O tym jak The Beatles przebijali sie przez żelazną kurtynę…Do historii Elvisa chyba nikt tutaj nie dorósł…
Ale juz np. o jazzie tylko Feliks Falk potrafil zrobić znakomity film.
Wiec ta niby siła,o której wspominasz,jest dyskusyjna.
No chyba ze przyjąc iz w narodzie bardziej tkwi niz w tych co mogliby coś powiedzieć…Co wydaje mi sie bardzo prawdopodobne.
Elvis gdzies tam gral w tle i gra nadal. Podobno nigdy nie umarl
A z tym Krawczykiem? Zamieszanie wokol niego odwrotnie proporcjonalne do wartosci.
Sam wziąłem w tym udział ale mialem na mysli po prostu pozegnanie pewnej epoki a nie dowartościowanie czegoś czego dowartościować sie nie da…
Filmy, filmami, ale ja to z życia znam. Presley był dobrze znany w Polsce jeszcze zanim powstał The Beatles. Ale to oni właśnie muzycznie rozwalili tę kulturową żelazną kurtynę w Polsce. Pamiętam ten szał. I zaraz pojawiły się charakterystyczne grzywki wywołujące wściekłość u Gomułki.
Tak,dokladnie!
Zywot Elvisa u nas zbiegł sie z jazzem i jego ewolucją.I pozwoleństwem władzy ludowej…Beatles mieli łatwiej
Przypomniało mnie się teraz, że prasa podała, że Elvis kulturystykę zaczął ćwiczyć, która też wtedy w powijakach była.
A o tym to nie slyszalem…
Ale patrząc na niego w polowie lat 70-tych,musialbym to uznać za bzdurę.
Ćwiczył trochę, bo światowa moda na kulturystykę wybuchła.
Elvis… temat rzeka. Ale ja wody lać nie lubię. Osobiście lubię jego twórczość. Jak wspomniałeś Collins, w czsach jego switności byli równi jemu, jak nie wybitniejsi artystyczne, ale wydaje się, że swą chryzmą on najskuteczniej potrafił porwać tłumy. W historii muzyki to właśnie on był pierwszym “super star” z rzeszą fanatycznych fanów wielbiacych go na granicy obłędu i chyba to bardziej przysłużyło się jego legendzie, niż sama muzyka, którą tworzył. Bezsprzecznie ten wcześniejszy Elvis był lepszą wersją jego samego, nawet ktoś kiedyś powiedział, że umarł on w najlepszym momencie, by nie pogrzebać swojej kariery.
Głos miał zajebisty, ale sam nie tworzył muzyki, którą wykonywał. Miał też pecha, bo czwórka z Liverpoolu przenicowała wszystko.
Tak!
Po pierwsze Elvis na scenie a w studiu to dwie rózne sprawy.Po drugie…Wlasciwie po 1963 roku jego kariera to albo drugorzedne filmy albo “koncertowe plyty z Las Vegas”.I nawet miewam opory by nazywać to twórczością…
No i śmierć…Dlugo i konsekwentnie kopał sobie grób.Jeśli podejść do tego cynicznie to i tak pożył ok. 3-4 lat dłużej niż sie zanosiło…
Jako raczkujący koneser [ ],załapałem sie na 2 premiery w Trojce.Dwie plyty prezentowane jako nowe…Kto wtedy prowadził audycje,nie pamietam ale głos nie byl w stanie ukryć zażenowania…Tak jakby "król rock and rolla"atakował pozycje zarezerwowane dla F.Sinatry…
I dopiero po jego śmierci,udalo mi sie zdobyćc podwójny album,“Elvis-The Legend”.Musze jednak przyznac ze wiek lat 16-17 to nie byl najlepszy okres by wgryzać sie w tę legendę
Dzisiaj od czasu do czasu,cala ta historia wciąga.Wtedy bardziej dziwiła a czasem,odrzucała…Lata 70-te bowiem,byly rozkwitem muzyki w ogóle i szczerze mówiąc,Elvis nie byl mi do nieczego potrzebny…
Mial tez tyle kasy ze stac go bylo na wszelkie ektrawagancje czego Graceland byl najlepszym dowodem…
Co do Beatlesów…Oni w Ameryce zaistnieli na dobre ok. 1965 roku a The Beatles Live At The Hollywood Bowl to chyba bylo rok pózniej…Wtedy Elvisa stać bylo juz jedynie na ciekawe single…
Uczciwie musze jednak przyznac ze od lat poluje na plyte"Elvis At Memphis",chyba z 1968 roku…Nie do dostania a zapowiada sie jako arcyciekawa chwila w karierze.Niestety tylko chwila…Identycznie jak w przypadku…Dusty Springfield która w tym magicznym miejscu,nagrala swą najlepsza płytę,mniej wiecej w tym samym czasie…
Mimo tego wspanialego głosu,Elvis gdy posmakowal “waty cukrowej"pod postacią O Sole Mio [It’s Now Or Never] niemal z dnia na dzien stal sie karykaturą samego siebie.
A jednak…
Mimo tych wszystkich krytycznych uwag i braku zgody na termin"król rock and rolla”,jest rzeczą niewyobrażalną,pojąć i przyjąć ten muzyczny świat bez niego…
Zgadzam się z Tobą.
Ostatnio zdobyłem trzyplytowy składak z 8 filmów Elvisa…Tych filmów często nie da sie oglądać ale muzyka jako lekki pop z tym wlasnie świetnym głosem,broni sie spokojnie.
Natomiast plyta koncertowa z chyba 71 roku,ktorą kupilem z ciekawości to juz gniot nieznośny…Blichtr,same"złote przeboje" w aranżacjach a’la Zbigniew Górny i całkowite ZERO % rock and rolla.Tak kończył ów"król".
Bo gdyby nagrał to Sinatra czy np. Dean Martin,nikt by slowa zlego nie powiedział…
amerykanskie gusta muzyczne to dziwny swiat - tam raz, ze trudno sie przebic na szersze wody, a dwa, ze czesto talenty, ba wrecz perelki ulegaja swoistemu zmieleniu na rzecz widowiskowosci, zakazie eksperymentow - bo to sie moze publicznosci nie podobac…
oni zdaja sie wszystko chca miec naj… Najwieksza ilosc zmarnowanych talentow pewnie tez?
ja tam zawsze wolalam Presleya sluchac niz go ogladac.
Sinatra? smiem twierdzic, ze Presleya (biorac pod uwage caloksztalt postepowania, nie tylko spiew) to moglby jako pucybuta i garderobianego zatrudnic (o ile nie przeszkodziloby w tym zamilowanie “krola rocka” do kiczu i paciorkow). ale z kolei gdyby nie bylo ostatnich lat Presleya to glam rock czy Michael Jackson mieliby trudniej z wizerunkiem scenicznym.
Ja na Sinatrę byłem za młody. doceniłem go później, ale mój ojciec uwielbiał Franka. I takiego aktora, co się Humprey Boggart nazywał.