Jaki wkład w wasze wychowanie odegrali wasi rodzice? (lub prawni opiekunowie). Czy rodzice ingerowali w waszą edukacje, sprawdzali stopnie, motywowali, kazali się uczyć, pomagali wam w zadaniach, sprawdzali zadania domowe, pilnie chodzili na wywiadówki, jeździli z wami na wycieczki? Czy też pozostawili was samopas…? Dając jedzenie, ubranie, spanie…?
Przychodziliście do rodziców z ( prawie) każdym problemem czując, że uzyskacie wsparcie czy tłamsiliście w sobie szkolne problemy? Mieliście ‘pozycję’ w klasie? Czy byliście kozłami ofiarnymi może? Jesteście dumni ze swoich rodziców, czy macie im coś do zarzucenia?
Bardzo dużo. Połowa mnie, to wychowanie moich rodziców.
Rodzice uczyli mnie przez ok 7 lat pracowitości i sumienności, opieki nad braćmi i siostrami, bycia samodzielnym i odpowiedzialnym, uczciwości i mówienia prawdy nawet gdy jest to trudne, to wychodziło z rożnym skutkiem, niemniej sam więcej polegałem na sobie - wiedzy, doświadczeniu z pamięci i obserwacji innych. Potem opiekunem było państwo / Bidul / i zaczynały się schody - wszystko co opanowałem po rodzicach miało się okazać kłamstwem - bajką. Niemniej pamiętam prawie każdą rozmowę która prostowała / odpychała problemy / które miały utrudniać dalsze niewesołe zycie. Nie żyłem samopas bo rodzice byli pewni że nie zrobię nic co by zakłóciło ich trud w wychowanie drużyny bąbelków, żyłem zastępując rodziców pozostałym, przekazałem wiedzę która ułatwiła miękki start w dorosłość, jak była potrzeba to rozwiązywałem problemy. Często za siostry przyjmowałem ich kary, Jeśli do rodziców przychodziłem to jedynie by posłuchać jak oni żyli mając moje latka. Rodzicom nie mam nic do zarzucenia, inaczej bym do nich kilka lat później nie wrócił, dziś ich brakuje bo nie żyją oboje, ale są momenty że sobie ich wspominam, nieraz zadaję sobie pytania wtedy gdy mam niespodziewany problem jak oni by to zrobili, - moje pierwsze kroki w kuchni / obiady, ciasta czy naprawa czego kolwiek
Moi rodzice robili to wszystko co napisałaś poza wycieczkami na które śmigałem sam.
Dużo z rodzicami gadałem ale do pewnego momentu. To jest jednak inne, komunistyczne pokolenie. Inna mentalność. Ale wiem że chcieli dobrze.
W podstawówce byłem ofiarą. Zbyt naiwny, grzeczny, lekko wycofany. W szkole średniej narodził się diabeł.
Z rodziców generalnie jestem dumny. Dbano o mnie, nigdy nie byłem głodny, zmarznięty, brudny. Nauczyli mnie szacunku do starszych, ciężkiej pracy innych, dzielenia się. Miałem to szczęście (dziś uznano by to za pecha pewnie) że mama nie pracowała. Była ze mną i siostrą aż poszliśmy do szkoły. Tradycyjny model rodziny. Silne więzi, skromne acz godne życie.
Jeszcze nie było smartfonów i neta więc dzieciństwo było oparte na podwórku, piłce, rowerze i prawdziwych kumplach. Nie takich z FB.
Samopas NIGDY!!! W końcu tak się tą “opieką” zmęczyłam, że się wyprowadziłam.
Pilnowali, respektowali nawet każdą 4, interesowali się materiałem który przerabialiśmy w szkole. Zapisywali na zajęcia dodatkowe, zawsze kazali czytać książki. Karnie pisywalam wypracowania. Mieli zawsze szczególną obsesje na punkcie porządku w moim pokoju.
Moja mama za czwórkę obiecywała mi lanie…
Ostro. U mnie za trójkę z matematyki to szampana otwierali. To było moje maksimum z tego przedmiotu.
Byle zdać zdać do następnej klasy
czyli rodzicow wychowales
Powiedziałabym że nienormalnie! Nauczyciele mnie bronili…
A wiesz,ze gdy tak sięgnę pamięcią wstecz,
to moi rodzice NIGDY! nie kazali mi się uczyć.
A problemy od dzieciństwa próbowałam sama rozwiązywać,
bardzo rzadko zwracałam się o pomoc.
Wcale im tego nie zarzucam,
bo sporadycznie, a może i po cichu jakoś tam pomagali.
O czym mogłam nie mieć pojęcia.
Taka DYSKRECJA RODZINNA…
Bardzo mi się podoba kreatywność, sama też zawsze miałam takie ciągotki by w ten sposób maskowac niewiedzę, ale coś mnie tłamsiło.
Przypadkeim zgadałam się z pewną panią ( nieznajomą) w kolejce… i opowiadała, że w soboty rodzicie zmuszali ją i rodzeństwo do tego by wstawała o 6! i zaczynała dzień ( wpajli w niej nawyki). Miała plan co robić, pomagała rodzicom w przygotowaniu obiadów, sprzątaniu itp. Przy mnie dziękowała im, że jej dali taki start w dorosłe życie, wszytko potrafi zrobić…
ja bym przy czyms takim zostala sierota w momencie jakbym sie zotientowala do czego moze posluzyc noz albo jakis kij bejbolowy.
o szostej rano w sobote???
a prac domowych to sie mozna nauczyc bez harmonogramu i dozoru technicznego w postaci wszystkowiedzacej mamusi. ta pani to jakis syndrom sztokholmski chyba miala?
Nie wiem okonek, ale ona szczęsliwa była gdy o tym mówiła:D. I nie narzekała, do wszyskiego można się przyzwyczaić. U mnie na podwórku wszystkie dzieci w piłkę grały a matka pewnych dziewczynek wołała je bardzo wcześnie do domu… do książek gnała. Sama była i jest nauczycielką, u mnie kilka nauczycielek mieszkało na podwórku:) Dziewczyna na wuefie sobie nie radziła, za to bardzo mądra…
W trzeciej klasie będąc, drewno siekierą rąbać umiałem, w piecach rozpalić. Chodniki trzepać, podłogi froterować, naczynia zmywać…
ja az tak pracowitego dziecinstwa nie mialam, bo bylo osiedlowe centralne i odkurzacz, ale sprzatanie mojego pokoj i mycie lazienki to byla moja robota. z ta lazienka to tak wypadlo niechcacy - mama ma dwie lewe rece do prac porzadkowych, a ja nie cierpie budnej lazienki. od dziecinstwa.
Drewna nie rąbałam, ale w piecu potrafiłam napalić!
U babci w domu byly piece. I kuchnia na wegiel. Tudziez resztki instalacji oswietlenia gazowego. Stara kamienica pamiętająca technologie konnych tramwajów.
Ale już jak napalic w kozie to bym szukała fachowca.
W kozie też paliłem. Podobnie, jak w piecu. U jednego stolarza kiedyś sobie dorabiałem i paliło w kozie się trocinami. Trzymały ciepło krócej, niż węgiel, ale temperatura była zacna.